List to Zofii – Baśń (12177 dzień życia)
Miasto na G.
24. 2020r.
Najdroższa!
Dziś sobie pozwalam, piszę bez wstępu, bo pluję na wstępy! Skoro przyjeżdżasz, to wszystko jest ważniejsze od cholernych wstępów! Piszę bezwstępnie i bezwstydnie, bo chyba będę krzyczeć: „Zofia przyjeżdża! Ludzie, Zofia!”, na wszystkie strony świata! Postanowione zatem, za tydzień od dziś widzimy się wreszcie. Data zapisana na suficie!
Punkt szósta wystrzeliłem z łóżka nagi, nagusieńki jakim mnie stworzył wszechświat – z przyczyn niewiadomych – i wiesz co? Ja unoszę się w powietrzu! Wyobrażasz sobie? Od samego rana jeszcze stopą na ziemi nie stałem. Ja latam! Sunę w powietrzu, lecz niewidocznie, prawie jakbym szedł, tylko o krok szybciej, a jak stoję w miejscu, to bujam w obłokach, kilka centymetrów nad ziemią. Mała, ja bujam w obłokach! Działa w skarpetkach i bez, mam sprawdzone. W butach też, nic mi nie stoi na przeszkodzie, bo Ty będziesz tu za chwilę! Wystrzeliłem z łóżka i ani łyka wczorajszej kawy, ani papierosa, nic, tylko patrzę pod nogi – latam.
Natychmiast zapragnąłem zrobić coś, choćby małego, najmniejszego, czego nie robiłem nigdy wcześniej. Od razu! Poleciałem do dużego, do szafy, po starą maszynę do pisania. Najpierw zacząłem pakować ją do plecaka, ale jest za duża i się nie mieści, „Psia krew, cholera jasna, co teraz?!”, siadam, łyk kawy, pierwszy papieros podwójny i dumam. Dumam, przecież cholerny plecak nie zepsuje mi planów, a maszyna musi jechać! I jest, nagle mam, zrywam się znowu, porzucam papierosa, lecę, rozbiegam się po kwadracie na wszystkie strony i już za chwilę montuję na plecaku maszynę do pisania – wszystkimi paskami, linkami, sznurami, klamrami i kablami, jakie udało mi się wyszperać. Pieprzyć BHP, maszyna musi jechać! Na sztywno od góry do dołu, wzdłuż i wszerz, oplotłem ją całą, tak jak niebawem ramionami oplotę Ciebie! I jazda! Bez choćby chwili namysłu, bo Mała, świat nadal do odważnych należy, a ci odważni, jak widać, są coraz głupsi – jak ja.
Wsiadłem z tym plecakiem na rower i już kilka chwil później mknąłem przed siebie na rowerze bez hamulców z maszyną do pisania na plecach przez całe miasto na G.! (na rowerze latanie nie działa, widocznie wszystko policzone na moją masę ciała, abym przypadkiem nie wystrzelił hen wysoko, ucałować kopułę kosmosu albo skopać dupę cara, który nam to wszystko tak kijowo poukładał!). Jechałem jak szalony nie licząc się z niczym, śpiewałem, gwizdałem, jakbym wiedział coś wielkiego, czego nie wie nikt poza mną – Zofia przyjeżdża! W Centrum krzyczałem: „Z drogi, ludzie, ja maszynę do pisania wiozę! Z drogi, ludzie, bo nie mam hamulców!”, łzy radości wycierałem z oczu i znowu: „Z drogi, ludzie, ratuj się kto może!”. Pędziłem jak opętany, nie mogąc przestać się śmiać. Mijałem korpo-bunkry pełne żyć bez wspomnień, mijałem wielkie świątynie konsumpcji, gdzie składa się daniny swym bogom, mijałem wielkie skrzyżowania pełne hałasu i pośpiechu, ale nie przejmowałem się niczym, pierwszy raz od dawna czułem się lżejszy od powietrza, jakbym na kilka chwil przestał istnieć dla widzialnego świata. Przejechałem całe miasto na G., zostawiając je daleko w tyle, ale wcale nie zwalniałem, jechałem jeszcze szybciej, póki słońce, póki powietrze, póki czas! Aby dotrzeć jak naszybciej na magiczną plażę, gdzie do świata wlewa się baśń.
Tego nikt Ci nie powie, gdzie do świata wlewa się baśń, tylko ja. Ja znam miejsca, jakich nie zna nikt.
Plaża mała. Intymna. Zakochasz się w mig, od pierwszego wejrzenia. Po prawej malutkie białe molo. Ludzkie sylwetki, nie widać dobrze. Za mną pomnik Suchanka, który zastygł przy pracy (ciekawe, czy ktoś go pytał, czy chce, czy życzy sobie, tak zastygnąć na lata.), po lewej klif ze złota, wielki jak wieżowiec, który przez całą dobę, dzień za dniem, ziarnko po ziarnku, usypuje się do morza (choroba upływającego czasu tyczy się każdego rodzaju materii!). Wreszcie, na samym środku tego wszystkiego, jestem ja, postać pionowa, ruchem woli rzucona w przestrzeń, w której się znajduje. Zwykłe to? Niezwykłe? Nie wiem, biorę, co życie daje! Jestem tu i teraz, wśród spokojnego i kojącego szumu fal, tuż przy brzegu, zanurzony w tańcu i śpiewie ptaków, z maszyną do pisania między nogami (na koszuli), zachwycony wszystkim, co mnie otacza. Czuję jak baśń wlewa się do świata dokładnie w miejscu, w którym siedzę, z którego widzę wszystko, wlewa się wprost z mojego serca i zalewa cały świat! Jestem tu i siedzę dla Ciebie, byś mogła, jeśli się uda, tym listem poczuć ogromną frajdę życia, którą czuję ja. Szaloną satysfakcję buchającą żywym ogniem, ogromną przyjemność czucia i przeżywania tej właśnie chwili, bo piszę nim przyjedziesz, zapisuję, że „kocham Cię”.
Zabiorę Cię tu, jak tylko przyjedziesz, wszystko Ci pokażę, wszystko poczujemy razem i razem przeżyjemy, skrycie przed światem, nikomu tego nie oddamy, nikt tego nie zepsuje, wszystkiemu stawię czoła. Najwyżej dam w brzuch, a potem poprawię z kolana prosto w głowę! Poczujesz baśń, obiecuję. Poczujesz baśń, którą nieustannie czuję ja.
Jak będę wracał, to zahaczę o każdą knajpę! Po małym piwku. Ale wszędzie. Z radości istnienia, dlatego, że latam, dlatego, że oczy mi świecą, dlatego, że moje serce płonie! Teraz oczy muszę mieć szeroko, na oścież otwarte, intuicję podwójną (moje trzecie oko nie zawodzi nigdy!), bowiem posiadam w stosunku do Ciebie moc niezwykłą, ale teraz, jak przyjeżdżasz, moja moc będzie gargantuiczna! To moc przeżywania. Nie chcę żyć, chcę życie przeżywać! Pamiętasz płaski pokój w półcienie. Ciemny i brudny. Teraz wszystko posprzątam. Książki poukładam, kurze omiotę w inne kąty. Na Twój przyjazd wszystko będzie gotowe, dopięte, całe miasto na głowie postawię, ale wszystko będzie gotowe. Tylko Ty nie zwalniaj, jedź już do mnie, jedź prosto do mnie!
Twój,
— Adam DeLoewe.
P.S. Znowu mi się śniłaś, że mnie nie ma, a Ty wchodzisz i mówisz: „Jak masz doła, czytaj Mirona”, znowu.
PS (jako pilne spostrzeżenie): teraz tak myślę, może ja wcale nie latam, nie unoszę się nad ziemią od samego rana, a wręcz przeciwnie, to ziemia odpycha mnie. Co sądzisz?